tak w ogóle co to był za wypadek, Piotruś?
Huhuu lubię gdy ktoś mówi do mnie tak zdrobniale ;3
Tak więc (specjalnie zaczynam od tego zdania bo nie powinno się) pojechałem zimą na narty. Pod koniec stycznia chyba. Miałem ferie, zorganizowany wyjazd, częściowo opłacony, musiałem wyłożyć tylko kilka stówek + swoje jedzenie do tego. Ten sam ośrodek co wcześniej, 'luksus' pomyślałem sobie. Ale jaka była zima w ubiegłym (i w obecnym również) roku to każdy pamięta. Czyli prawie jej nie było. No ale trudno, słowo się rzekło, pieniądze zapłacone, lekki mróz był więc sztucznie naśnieżone ale zawsze jednak. Nie wycofywałem się.
Przyjechaliśmy na miejsce (podróż jakoś dziwnie się dłużyła, jak nigdy) i rzeczywiście, śniegu praktycznie nie było. Istna jesień, może odrobinę zimniejsza. I to w górach. Ale zapaliliśmy fajki i idąc na końcu ok. 50-osobowego 'peletonu' szliśmy do ośrodka. A mieścił się on mniej więcej w połowie drogi na szczyt Śnieżnicy. Był to ośrodek założony gdzieś w międzywojniu i pierwotnie miał służyć młodzieży jako swoista zaprawa zdrowotna - góry, twarda natura, trudne warunki - nic tylko się hartować.
A przyjechaliśmy w niedzielę. Logicznym więc było że w poniedziałek rano ruszamy do wypożyczalni po sprzęt i szusujemy cały tydzień. Tak się tylko wydawało. Niby byliśmy w wypożyczalni około godz. 10 (godzinę po otwarciu stoku i zaraz po jej otwarciu) ale, mimo wcześniejszych rezerwacji, inna wycieczkowa grupa się przed nas 'kulturalnie' wepchnęła. Tak dosłownie niemal. Więc spędziliśmy kolejne 2 godziny kurząc szlugi i chodząc tu i tam po błocie bo oczywiście wszędzie było mokro. Gdy w końcu weszliśmy, okazało się że części sprzętu w ogóle nie ma, tak więc jeździłem w nieco za dużych butach, bez kasku i bez gogli (co miało ogromny wpływ na obrażenia ale o tym później)
Pierwszy dzień minął bardzo, bardzo szybko. Sztuczny śnieg ma to do siebie że jest sporo szybszy od naturalnego więc po ubitym pędziło się około 100 km/h! I wcale nie przesadzam! Łzy wyciekały mi na boki oczu, ja ledwo omijałem ludzi, ktos coś do mnie za plecami krzyczał, na dole nigdy nie mogłem zahamować, jeju jak było pięknie!
Do czasu....
Drugiego dnia (wtorek) przed południem było wszystko w porządku. Jakieś 6 godzin na stoku przed obiadem z jedną małą stłuczką po której nie wstawałem 5 minut z ziemi. Wybiłem się, straciłem kontrolę a narty się nie wypięły. Okręciło mnie w miednicy. Ale pomyślałem że czucie w palcach i nogach mam więc może będę chodził. Ale przez chwilę nie byłem w stanie wstać!
Ale jakoś wstałem, doszedłem do siebie, zjechałem na dół by ruszyć z powrotem na górę, później zaś na obiad.
Ale po obiedzie zaczęły się kłopoty.
Stok był świeżo po ratrakowaniu więc jechało się pięknie. I skończyło się na tym, że zderzyłem się z innym narciarzem przy około 100 km/h, uderzając głową w jego kask (to mi opowiedziano gdyż miałem kilkugodzinną amnezję od wstrząśnienia mózgu). Oprócz złamań kości twarzy miałem także (między innymi) przebite płuco.
Ale wrócę na narty. Nawet tej zimy!
Tak więc (specjalnie zaczynam od tego zdania bo nie powinno się) pojechałem zimą na narty. Pod koniec stycznia chyba. Miałem ferie, zorganizowany wyjazd, częściowo opłacony, musiałem wyłożyć tylko kilka stówek + swoje jedzenie do tego. Ten sam ośrodek co wcześniej, 'luksus' pomyślałem sobie. Ale jaka była zima w ubiegłym (i w obecnym również) roku to każdy pamięta. Czyli prawie jej nie było. No ale trudno, słowo się rzekło, pieniądze zapłacone, lekki mróz był więc sztucznie naśnieżone ale zawsze jednak. Nie wycofywałem się.
Przyjechaliśmy na miejsce (podróż jakoś dziwnie się dłużyła, jak nigdy) i rzeczywiście, śniegu praktycznie nie było. Istna jesień, może odrobinę zimniejsza. I to w górach. Ale zapaliliśmy fajki i idąc na końcu ok. 50-osobowego 'peletonu' szliśmy do ośrodka. A mieścił się on mniej więcej w połowie drogi na szczyt Śnieżnicy. Był to ośrodek założony gdzieś w międzywojniu i pierwotnie miał służyć młodzieży jako swoista zaprawa zdrowotna - góry, twarda natura, trudne warunki - nic tylko się hartować.
A przyjechaliśmy w niedzielę. Logicznym więc było że w poniedziałek rano ruszamy do wypożyczalni po sprzęt i szusujemy cały tydzień. Tak się tylko wydawało. Niby byliśmy w wypożyczalni około godz. 10 (godzinę po otwarciu stoku i zaraz po jej otwarciu) ale, mimo wcześniejszych rezerwacji, inna wycieczkowa grupa się przed nas 'kulturalnie' wepchnęła. Tak dosłownie niemal. Więc spędziliśmy kolejne 2 godziny kurząc szlugi i chodząc tu i tam po błocie bo oczywiście wszędzie było mokro. Gdy w końcu weszliśmy, okazało się że części sprzętu w ogóle nie ma, tak więc jeździłem w nieco za dużych butach, bez kasku i bez gogli (co miało ogromny wpływ na obrażenia ale o tym później)
Pierwszy dzień minął bardzo, bardzo szybko. Sztuczny śnieg ma to do siebie że jest sporo szybszy od naturalnego więc po ubitym pędziło się około 100 km/h! I wcale nie przesadzam! Łzy wyciekały mi na boki oczu, ja ledwo omijałem ludzi, ktos coś do mnie za plecami krzyczał, na dole nigdy nie mogłem zahamować, jeju jak było pięknie!
Do czasu....
Drugiego dnia (wtorek) przed południem było wszystko w porządku. Jakieś 6 godzin na stoku przed obiadem z jedną małą stłuczką po której nie wstawałem 5 minut z ziemi. Wybiłem się, straciłem kontrolę a narty się nie wypięły. Okręciło mnie w miednicy. Ale pomyślałem że czucie w palcach i nogach mam więc może będę chodził. Ale przez chwilę nie byłem w stanie wstać!
Ale jakoś wstałem, doszedłem do siebie, zjechałem na dół by ruszyć z powrotem na górę, później zaś na obiad.
Ale po obiedzie zaczęły się kłopoty.
Stok był świeżo po ratrakowaniu więc jechało się pięknie. I skończyło się na tym, że zderzyłem się z innym narciarzem przy około 100 km/h, uderzając głową w jego kask (to mi opowiedziano gdyż miałem kilkugodzinną amnezję od wstrząśnienia mózgu). Oprócz złamań kości twarzy miałem także (między innymi) przebite płuco.
Ale wrócę na narty. Nawet tej zimy!