Ostatnio niewiele przesiaduję na asku.
Prawie wcale.
Ale pamiętam, gdy z niecierpliwością czekałam na Twoje odpowiedzi i czytałam je z ogromną ciekawością.
Wybacz, że teraz mi się to nie udaje. Coraz mniej czasu mam dla siebie.
Są! Mnóstwo!
Boli mnie jedynie to, że szukamy coraz to nowych sposobów, aby nam nie wybaczono.
Chyba na coraz większy brak istnienia.
Wypadałoby to pozmieniać.
Uczucia największego szczęścia i ogromnego strachu.
Ostatnio wszystko jest w normie.
Prócz tęsknoty, ale cóż.
Po Harmonii. Zwiedzam ją i coraz to ciekawsze rzeczy odkrywam.
Dzięki temu się jeszcze na kawałki nie rozrywam.
Ale - jak przed chwilą pisałam - znalazłam nadzieję.
Coś pozostało, ale teraz to sobie uświadomiłam.
Gdzieś pomiędzy gadaniem wszystkim co zdażyło się ostatnio, i nie miało większego znaczenia, zaaferowanym głosem, a zwykłym pytaniem: Jak się czujesz?
Dobrze. Świetnie. Wręcz skaczę do nieba.
Trzymam się blisko belek podtrzymujących, bo gdybym stanęła bezwiednie... Bum. Nie ma mnie już.
Ale odkryłam coś ciekawego i liczę, że tylko ta część mostu jest zniszczona. Ta nieświadoma.
A czy już się nie urzeczywistnia?
Wciągają się w strumień.
Jak zdechłe ryby.
"Żeby tylko być podobnym,
Żeby tylko się nie wyróżniać...!"
Milczenie w krzyku...
Jest to wysoce zależne.
Niektórzy zapomnieli jak rozmawiać bez krzyku, inni z kolei nie wiedzą czym on jest.
Jest krzyk radości. W nim niewiele milczenia. Po prostu przepełnia go radość.
Jest krzyk złości. Jeśli jest często powtarzany... Staje się oczywistością. Milczenie równe 0%.
Jest krzyk ulgi. Gdy pojawia się ona pod długim czasie, milczenie jest jego ogromną częścią.
Jest krzyk rozpaczy. Wydobywa się z serca. Po nim czuje się lekką, bądź ogromną, ulgę. Ciszy jest również wiele.
I krzyk niemy. Krzyk oczu. Krzyk każdego ruchu, każdego gestu. Gdy każdy kawałek czyjegoś ciała krzyczy, prócz strun głosowych i ust. On jest przemilczanym krzykiem. I kiedyś się wyrwie, wraz z rozpaczą.
A teraz pozwólcie, że sobię w ciszy pokrzyczę.