Moje szczęście jest uzależnione tylko i wyłącznie ode mnie; to, czy będę siebie kochać czy nie, zależy ode mnie, i to, czy kolejna niewłaściwa na mojej drodze osoba będzie mieć wpływ na moje życie, również zależy ode mnie; mogę rozpaczać, a mogę iść dalej, najczęściej wybieram to drugie. Uczę się kochać swoje ja, a moje wewnętrzne dziecko zaczyna powoli przybierać postać dojrzałej kobiety.
Było coś innego w tych jego oczach, coś magicznego, nigdy wcześniej niespotykanego, a ja stałam, jakbym była zahipnotyzowana przez światowej sławy magika; zawstydzenie bezczelnie malowało się na moich policzkach, z każdą sekundą pogłębiając ich czerwień. Dziś znowu tu był, i znowu patrzył na mnie tym swoim wzrokiem pewnego siebie lwa; przysięgam, że zapamiętałam te oczy, z każdym ich szczegółem, bo jeśli nie zobaczę go już na jawie, to życzę sobie, aby wrócił do mnie w najpiękniejszym ze wszystkich snów.
Dziś już myślę, że skoro coś się skończyło, to skończyć się miało, bo gdyby ktoś chciał, to zostałby; wbrew wszystkim i wszystkiemu. Wybory jednak zwykle padały na te mniej skomplikowane, bo po co być przy kimś trudnym, gdy można mieć łatwiejszych. Pozostał niesmak i delikatny uśmiech, gdy widzę niektóre zachwyty nad „nowymi” i wiem, że i one ulegać będą zakończeniu. Bo czasem lepiej wypić kawę w samotności aniżeli zachłysnąć się nieszczerze nalanym wrzątkiem.
Jestem w momencie, gdzie już lubię siebie; nauczyłam się tego, nauczyłam się samoakceptacji. Przeszłam drogę, gdy nie mogłam ze sobą rozmawiać. Miałam oczekiwania, których nie potrafiłam w sobie zrealizować, jeden krok w przód czynił cztery w tył; dziś już tego nie ma, trzeba żyć teraz; trzeba wiedzieć, kiedy sobą potrząsnąć, a kiedy przytulić swoje wewnętrzne ja i uwierzyć, że da się radę wejść w szalejące „oko cyklonu” i wyjść z niego bez draśnięcia.
Zawsze byłaś tym zbuntowanym dzieciakiem, który chwytał się nieznanego; gdy ktoś inny płynął z prądem, Ty nauczyłaś się płynąć pod; lubiłaś wszystko to, co było inne, obce, nieznane, z biegiem czasu łatwiej mi to zrozumieć; lubiłaś inność, bo sama taka byłaś. Często świat nie potrafił zrozumieć Ciebie, Ty jednak miałaś dar tego, aby zrozumieć świat, byłaś tym dobrym pasterzem, który chciał uratować te wszystkie „zbłąkane owce” przed „wygłodniałym wilkiem.”
Mogłoby się wydawać, że jestem taka gorąca, pozory bywały mylące, dalej mi do księżyca niż do słońca; a wewnątrz mnie burza tropikalna, robię tylko chaos i posyłam w sam środek tornada.
Świat zwierząt byłby mi bardziej przyjaznym; mogłabym ugryźć, poszarpać, rozszarpać, bez konsekwencji, bo prawo dżungli, łańcuch pokarmowy, selekcja naturalna, a może i kogoś oszczędzić, bo wszystko to, co zwierzęce, bardziej ludzkie niż ludzie
Niegdyś próbowałam usilnie zapewniać ludzi o nieprawdziwości złych cech przypisanych do mojego charakteru; dziś już tylko staram się, aby ich słowa znalazły potwierdzenie w moich czynach.
Przyglądam się dziś ludziom nieufnie, dziecięca lojalność została uśpiona, tyle razy podawałam dłoń, dzieliłam dobroć na wszystkich, dziś już zaczęłam liczyć palce.
Wielu już takich było, którzy chcieli mnie zmienić, pobudzić coś, co od dawna było we mnie uśpione, stać się wyjątkowymi, lepszymi od swego poprzednika; pragnęli zagrzać na dłużej miejsce; otulać pocałunkami ciało, ukryte pod jedwabnym odzieniem; i żaden z nich, nigdy nie zdołał zatrzymać na dłużej, a chwilowe momenty uniesienia przypieczętowały tylko ich zapomnienie; bo każdy pragnął cielesności, gdy ja śniłam o dotyku mojej nagiej duszy.
W prostocie słów potrafiłam się zakochać; delektować się smakiem trucizny, która podana była w porcelanowej filiżance. Spijać te wszystkie kłamstwa przypieczętowane słodkim dotykiem pocałunków. Wierzyć, ufać, kochać; naiwnie. Otwierać głęboko serce, pozwalając dotykać się w najdelikatniejsze zakamarki duszy, i robić to tylko po to, aby kolejnego dnia znów pozostać z niczym.
I obdarować Twe ciało wszystkimi zachowanymi na „dziś” pocałunkami; dostać się do najgłębszej ze wszystkich ran Twej duszy i zabezpieczyć ją „plastrem” miłości; ogrzewać Cię ciepłem swego uśmiechu, w chłodne dni tej zimy; być Ci dotykiem wylewającej się jeszcze z wulkanu lawy, słodkim niebezpieczeństwem, które zapragniesz zdobywać; Twym Mount Everest na wyłączność; gdy jednak pragnienie to zdołam ugasić, chłodem okrywać będę Twe czułości; uciekać, z uścisków Ci się wyrywać, a wszystko to po to, abyś mógł mnie dogonić, zatrzymać; a Ty chwyć mnie wtedy za dłoń i ugłaskaj te żywioły.