Zabroniłeś mi oddychać. Odebrałeś mowę.
Jednym gestem otwarłeś blizny. I pieśniami oczy zamykałeś.
Radością powieki sobie pomalowałeś.
Gdy krew spływała mi po sukni.
Byłeś wagą, która nie posiadała miar.
Ważnością bez daty.
Byłeś księżycem napawającym mój wzrok uwielbieniem.
Byłeś siłą, która trzymała w nadziei.
Sam w sobie miłością lub więcej.
Lustrem bez odbicia.
Smutkiem bez możliwości odejścia.
Plątałeś mi się w głowie jak pająk, który tworzy swój dom z sieci.
Łapałeś mnie jak pokarm.
Pożerałeś kawałek po kawałku.
Tak pięknie zdrobniałym imieniem wołałeś.
I dźwiękiem głosu przyciągałeś bliżej.
Od łez odwracałeś wzrok. Były mą słabością.
Bo gdy zbliżałeś mnie do siebie.
Uciekałeś. Nie chciałeś mnie bliżej.
I wywoływałeś desperacje.
Desperacko goniłam nadal.
A kiedy się poddawałam.
Katowałeś kolejną dawką nadziei.
I więcej rozczarowań. I więcej łez.
Więcej dźwięków brzęczących w głowie niczym dzwony.
Nie chciałam słyszeć tych pięknych słów.
Nie chciałam widzieć tych pięknych małych gestów.
Widząc je. Serce bolało. Tragicznie.
Desperacko. Odebrałeś mi oddech.
Krztusząc się resztkami powietrza.
Sznurem z masztu dusiłeś z całych sił.
Całym sobą. Tragicznie.
Pochłaniałeś mnie. Sobą. Boleśnie.
I nie mogłam się oprzeć. Bo miłość była już tylko słowem.
Bo to Ty byłeś już ponad tą miłością.
Bo byłeś Ty. W desperacji chwytałam powietrze.
By jeszcze chwilkę i jeszcze sekundę.
Móc słyszeć, móc dotknąć, móc widzieć.
Znudziłam się. Ogarnęłam siebie destrukcją znudzenia.
Już nie łapałam tchu. Już nie sięgałam w Twoją stronę.
I kiedy liny stały się luźniejsze. Skąpana we krwi, bliznach i siniakach.
Podniosłam się płacząc. Ostatni raz spojrzałam na Ciebie.
Z lekkim uśmiechem. Odwróciłam się.
I widziałeś tylko kroki skrzydeł. Noszących brzemię tragedii.
I bawi mnie ta chwila. Bo wtedy przez długi czas.
Moim mniemaniem. Na taką miłość zasługiwałam.
View more