Przestali mieć znaczenie lata temu.
Najtrudniej uwierzyć nam w słowa, które najbardziej chcielibyśmy usłyszeć.
Czasem, po dłuższym okresie smutku i osamotnienia nadchodzi taki czas, że aż robi mi się zimno w środku.
To trochę tak, jakby każdy mój smutek zamienił się w kostkę lodu.
Później, jak to z lodem bywa, wszystkie te kawałki zlepiają się w jedną całość i zamrażają wszystkie ciepłe, pozytywne uczucia. I tak jest, kiedy ludzie mnie pytają co się dzieje.
Nawet nie jestem im wstanie sprecyzować, bo wszystkie przykre uczucia tak się skumulowały i zmieszały, że nie umiem podać jakiegoś konkretnego powodu.
Mam niesamowite, niemal namacalne uczucie, że się rozpadam, choć nie istnieje po temu żaden powód, i – co gorsza – nic na to nie mogę poradzić.
Jedna rzecz mnie naprawdę niepokoi: scena, którą odgrywam, coś mi przypomina.
Przypomina mi całe moje życie.
Jestem alegorią mojej własnej depresji.
Inkarnacją obojętności i rozpaczy.
Dzisiaj jestem niezdolna do odgrywania jakiejkolwiek roli na oświetlonej scenie mojego świata.
To się zaczyna w nocy, sama nawet za bardzo nie wiem, co mam robić, nie śpię.
Nawet nie masz pojęcia, co to jest: samotność, cisza, wilgotne ciepło poduszek sto razy obracanych, nasłuchiwanie odgłosów kroków i samochodów na ulicy, czyjegoś głosu, błysk latarni, tortury przeszłości, strach przed przyszłością, czy będzie taka jak przeszłość, a potem białawy świt poprzez firanki, i te pieprzone ptaki, które jednak śpiewają.
Wreszcie można zamknąć oczy i zapomnieć, że czegoś mi brakuje.
Wszystko, co czułam, to głód.
Straszny głód, który mogłabym nazwać brakiem, potrzebą, bezsilnością, frustracją, pustką.
Prześladował mnie, zżerał, a wkrótce miał żarłocznie połknąć.
Niektórzy dalej mnie przeżywają.