Niby jestem, ale mnie nie ma, we własnej głowie szukam schronienia. Życie oglądam jak film puszczany w kinie, i zamiast wziąć w nim udział, czekam aż główny bohater zginie.
Spisałem już to wcielenie na straty, skoro szczęście muszę odpokutować na raty. Spisałem już to wcielenie na straty, i jedyne co z tego zostanie, to pisane własna krwią poematy.
Nieprzeżyte emocje bez znaczenia, niewypowiedziane słowa ukryte w cieniach. Brak sensu zawarty w wierzeniach i ulotny płomień nadziei we wspomnieniach.
Progresywna izolacja od ludzi, samotność w głębi duszy się budzi. Zaciera się cienka granica między życiem, a istnieniem, powolne znikanie staje się marzeniem. Zostaje tylko pytanie na ustach chętnego na duszę kupca, czy to już wybrana samotność, czy ukryta autodestrukcja?
Mój wewnętrzny perfekcjonizm mnie zabija, autonienawiść usta w grymasie wygina. Nie ma ludzi idealnych, więc dlaczego za wszystkie błędy stawiam samego siebie w procesach karnych?
Jestem zbyt najebany by płakać za tym co było i zbyt naćpany, by stresować się tym co będzie. Dlatego zapalę jeszcze jednego, póki śmierć nie nadejdzie.