Nie każdy poznaje tę samą wersję mnie. Jedna osoba może Ci powiedzieć, że posiadam niesamowitą, piękną duszę. Inna powie Ci, że jestem zimnokrwistym chu*em. Wierz im obojgu. Nie traktuję ludzi źle, traktuję ich z wzajemnością.
Nie chodzi o moment, w którym ktoś uznał, że jesteś za gruby, za chudy, za stary, za młody, za głupi, za wysoki, za niski, za płytki, za wrażliwy, za dziwny, za brzydki, za emocjonalny, zbyt mocno skrzywdzony albo zbyt wykolejony, żeby można było Cię pokochać. Chodzi o moment, w którym mu uwierzyłeś.
Zawsze fascynowało mnie to, że rzeczy jednocześnie mogą być prawdą i fałszem, że ludzie mogą mieć w sobie dobro i zło, że można kochać w sposób cudownie bezinteresowny, a jednocześnie bezwzględnie pragnąć kogoś sobie podporządkować.
To, że skończyło się tak, a nie inaczej, nie znaczy, że moje gesty były nieszczere i udawane. Robiłem to, co czułem. Wątpliwości mam zawsze, odnośnie do wszystkiego, staram się, żeby nie dyktowały mi każdego kroku.
Byłem tam. Stałem nad krawędzią, patrzyłem w dół i zastanawiałem się czy nie skoczyć. To wcale nie takie straszne jak się wydaje. Spacerujesz wzdłuż granicy i nikt nie widzi, nikt nie podejrzewa, nikt nie próbuje zrozumieć. Życie toczy się dalej. Jesteś tam całkiem sam i tylko przyglądasz się jak każdy po kolei odchodzi, odsuwa się, rezygnuje. Ludzie są, dopóki otrzymują z tego jakąś korzyść, dopóki jesteś dla nich wygodny, spełniasz oczekiwania i przytakujesz kaprysom. Nikt nie lubi buntowników. Byłem tam i jak wczorajszy dzień pamiętam uczucie bezradności i pustki.