Niewypowiedziane nigdy słowa.
Tak trudno jest patrzeć jak oddala się coś, co było drogie i bliskie sercu praktycznie od tak dawna, że wydaje się od zawsze. Ciężko i z bólem próbujesz zbierać rozpadające się fragmenty, a one przesypują się przez palce niczym ziarenka piasku i opuszczają twoje dłonie pozostawiając cię z poczuciem bezsilności. Nie cierpię bezsilności. To jak tonięcie, gdy nagle grunt osuwa się spod nóg i dryfujesz nie mogąc stopami znaleźć podparcia. Pogrążasz się w zimnej toni i już wiesz, że jeśli nikt nie wyciągnie do ciebie ręki, staniesz się jednym z tych rozpadających się fragmentów dawnej całości, która wydawała się silna, trwała, niezniszczalna... a potem, nie wiadomo z jakiej przyczyny, nabrała kruchości stając przed widmem własnego końca. W głowie kotłują się myśli i pytania bez odpowiedzi, zastanawiasz się czy można jeszcze coś zrobić, czy w ogóle potrafisz, czy masz choćby drobny wpływ. A może jednak oszukujesz się próbując usypać z piasku filary, mające utrzymać stabilną konstrukcję czegoś, co nie chce być utrzymane? Chcesz krzyczeć, kazać opamiętać się umykającym kawałkom dawnej świetności, ale czujesz taką bezsilność i smutek, że milczysz. Nie potrafisz wydusić z siebie słów, nie pozwalasz im się uwolnić, bo masz ich w głowie za dużo. Boisz się, że jeśli zaczniesz mówić, przytłoczysz i tak już chwiejącą się i uginającą pod ciężarem nieporozumień konstrukcję. Więc milczysz i tylko w twoich oczach tli się jeszcze płomień nadziei.